Gdzieś na środku Atlantyku ciężkie i ciemne chmury zlewają się z szarą wodą. Trudno dostrzec linię horyzontu. Potężne fale z głośnym hukiem uderzają w laminatowe kadłuby katamaranu. Wszystko trzeszczy, jakby się miało rozpaść. Nie rozpada się. Kolejne uderzenie. Jacht trzyma się dzielnie. Wieje coraz mocniej. To już dziesięć w skali Beauforta. Sztorm!
Panuje przenikliwe zimno, potęgowane przez chłodny wiatr i bryzgającą, słoną wodę. Siedzę na mostku pełniąc wachtę. Spoglądam do tyłu. Za rufą piętrzy się siedmiometrowa ściana wody. Pozostaje nadzieja, że ogromna fala nie złamie się, wdzierając na pokład. Znowu się udaje! Jesteśmy na jej szczycie. Przez krótki czas. Po chwili znów opadamy w głęboką dolinę, by wspinać się ponownie.
Oglądam ten taniec dwóch żywiołów. Wiatr i woda wirują ze sobą w szalonym układzie, emanując niszczycielską siłą. Gdy człowiek znajduje się w samym środku tego spektaklu, nagle czuje się dziwnie malutki. Dookoła nie ma żywej duszy. Jesteśmy zdani tylko na siebie, a właściwie zdani na łaskę natury. W takim momencie szybko nabiera się do niej bardzo dużego respektu. Wystarczy przecież jedna łamiąca się fala, jeden zbyt mocny podmuch wiatru…

fot. Tomasz Śmigiel

Jeszcze dziesięć dni wcześniej cała załoga czekała na początek tej przygody, nie wiedząc, że już wkrótce przyjdzie nam moknąć i marznąć w sztormowej pogodzie. Dla mnie był to już drugi powrót jachtem z Karaibów do Europy. Nie lubię zimy, więc od dwóch lat spędzam ją w tropikach. Paweł, kapitan, miał zaliczyć swój siódmy rejs przez Atlantyk. Reszta załogi to chłopaki z Katowic. Sławek, Tomek i Marek. Finansista i dwójka dentystów. Ludzie, którzy już zasadzili przysłowiowe drzewo, wybudowali dom i spłodzili dzieci. Teraz przyszedł czas na spełnianie zaległych marzeń, a wielkość i potęga oceanu pociąga wielu.

fot. Tomasz Śmigiel

Zaokrętowaliśmy się na Tortoli, jednej z Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Po zaprowiantowaniu i zatankowaniu naszej jednostki oraz ostatnich przygotowaniach wypłynęliśmy do pobliskiej Zatoki Trellis, aby zjeść ostatnią kolację na lądzie przed długim rejsem. Miejsce to kiedyś było domem dla Władysława Wagnera. Pierwszego Polaka, który opłynął świat dookoła, a po swoim historycznym wyczynie osiedlił się właśnie na Karaibach.
Następnego dnia kotwica poszła w górę. Ruszyliśmy na północ, żeby wyrwać się z wiejącego ze wschodu pasatu. Po kilku dniach żeglugi i minięciu Bermudy, wreszcie udało się obrać kurs na Europę. Neptun początkowo był dla nas bardzo łaskawy, co pewnie było owocem solidnej porcji rumu, którą od nas otrzymał jeszcze przed startem. Złowiliśmy niemal metrową Mahi-Mahi. Ta niebiesko-zielono-złota ryba traci swoje kolory już chwilę po śmierci, a jej mięso jest niezwykle soczyste i delikatne. Prawie codziennie odwiedzały nas delfiny. Poza nimi kilkukrotnie udało się spotkać wieloryby, a raz nawet orki.

fot. Tomasz Śmigiel

Stosunkowo silny wiatr umożliwiał szybką żeglugę. Przemierzaliśmy ponad 200 mil morskich dziennie, a atmosfera na pokładzie od samego początku była wyśmienita. Załoga zgrała się bardzo szybko. Mimo, że pochodziliśmy z różnych środowisk to połączyła nas pasja do żeglarstwa. Wszystko przebiegało bez żadnych problemów, aż do czasu gdy nasz jacht postanowił się umówić na randkę z sztormem. Spotkaliśmy się około 800 mil na zachód od Azorów.

fot. Tomasz Śmigiel

Szczęśliwie ocean gniewał się tylko przez dwa dni. I był zły na kogoś innego. Nam wiało z tyłu i pchało katamaran dokładnie w kierunku portugalskiego archipelagu. Po dwóch dobach pogoda zaczęła się uspokajać. Trzeciego ranka, gdy podmuchy zdecydowanie osłabły i wyszło słońce, Atlantyk nabrał niespotykanej, szmaragdowej barwy. Fale wciąż były bardzo wysokie, ale wydłużyły się. Dzięki temu spokojnie zjeżdżaliśmy w dół z jednej, żeby wjechać na szczyt następnej. W milczeniu podziwialiśmy majestat oceanu.

Zawsze chciałem zobaczyć taki prawdziwy sztorm. Jak w opowieściach starych wilków morskich. Gdy o tym mówiłem, opływani żeglarze szybko ripostowali, że kiedy go zobaczę, to zmienię zdanie. Mieli racje. Doświadczyłem tej słynnej „dziesiątki” i ten jeden raz w zupełności mi wystarczy. Na pewno moje morskie opowieści w żeglarskich tawernach staną się teraz ciekawsze. Wcześniej na pytania o sztormy odpowiadałem, że przy dzisiejszych prognozach pogody i satelitach trzeba mieć p… . Trzeba nie mieć szczęścia (Piszę ten tekst podczas żeglugi, a kapitan zabronił mi używać słowa na „p”), żeby na taki trafić.

fot. Tomasz Śmigiel

Burza odeszła. Teraz lekka bryza wypełniała białe żagle. Paweł postanowił zatrzymać się na Azorach i odpocząć przez parę dni. Na słynące z dawnych połowów wielorybów, zielone wyspy wpłynęliśmy przez tęczową bramę, która ukazała się nam tuż przed główkami wejścia do mariny w Horcie. Faial, na której leży to popularne portowe miasteczko przywitała nas nieco deszczową aurą. Jego klimat jest nietuzinkowy. O tej porze roku większość odwiedzających stanowią osoby, które właśnie wracają z Karaibów drogą morską. Każdego wieczoru można ich spotkać w chyba najbardziej znanej żeglarskiej knajpie świata – Peter Sport Cafe. Można tam dobrze zjeść, a zimne piwo i rum leją się strumieniami.

fot. Tomasz Śmigiel

Horta jest obowiązkowym przystankiem dla jachtów płynących tą trasą. Spędziliśmy tam trzy dni, odpoczywając od ciągłego bujania. Przed rozpoczęciem ostatniego etapu naszego rejsu, Sławek namalował na betonowym nabrzeżu emblemat upamiętniający naszą wizytę. Tradycją tego miejsca jest pozostawienie po sobie muralu i wszystkie załogi robią to przed wypłynięciem. Są ich tysiące, dlatego cała marina jest bardzo kolorowa. Podobno przynosi to szczęście, tak bardzo pożądane na morzu.


Czekał nas ostatni etap rejsu. Obraliśmy kurs na Gibraltaru. Pogoda była łagodna. Woda stała się stosunkowo płaska, a słaby wiatr niekiedy zmuszał nas do wspomagania się silnikiem. Znów spotkaliśmy wieloryby. Jeden ciekawski pojawił się w odległości pięciu metrów od burty. Miałem okazję zobaczyć to ogromne zwierzę w całej okazałości.

fot. Tomasz Śmigiel

Nocą, po sześciu dniach żeglugi w powietrzu można było poczuć zapach lądu. Niektórzy twierdzą, że jest to smród. Wkrótce zaczęło świtać. Gdy wzeszło słońce, po naszej prawej stronie z mgły zaczęły się wyłaniać afrykańskie szczyty Atlasu. Nieco z lewej, w oddali pokazała się słynna gibraltarska skała. Manewrując między wielkimi tankowcami i kontenerowcami dotarliśmy do zatoki i po chwili zacumowaliśmy w La Linea. Mieście leżącym na hiszpańskiej części półwyspu. Pozostała nam celebracja kolejnego szczęśliwego ocalenia. Przepłynęliśmy Atlantyk.

Marek Kramarczyk