Pytanie, z którym spotykam się ostatnio najczęściej brzmi: Jak wygląda praca na jachcie? Odpowiem na nie. Szczerze i bez ściemy! Piszę o dobrych i złych stronach takiego życia. O początkach przygody z żeglarstwem, a także o tym, co mi dała ta wielka przygoda. Tekst krótki nie jest, ale jeśli ktoś kiedykolwiek pomyślał, żeby rzucić wszystko i zaciągnąć się na łódkę czy statek, zdecydowanie powinien go przeczytać. Pamiętajcie, że jest to moja subiektywna opinia, bo nie ma dwóch takich samych jachtów. Planuje też kolejne wpisy poświęcić na swego rodzaju przewodnik, jak taką pracę znaleźć. Dajcie znać w komentarzach na dole o czym jeszcze chcielibyście usłyszeć.
Kończąc studia na krakowskim AGH nie miałem pojęcia, że coś takiego jak praca na jachcie w ogóle istnieje. Moja morska przygoda zaczęła się zupełnie przypadkowo. Na ostatnim roku zdałem sobie sprawę, że całe to studiowanie, wybór uczelni, kierunku było wybraniem najbezpieczniejszej życiowo opcji. Zresztą nie tylko ja poszedłem na studia z rozsądku. Miałem wrażenie, że połowa kolegów jest tu z tego samego powodu. A pozostali w ogóle nie wiedzieli dlaczego znaleźli się na uniwersytecie. Bo niby jak dziewiętnastolatek może postanowić, że od teraz będzie zarabiał na życie projektując instalacje wentylacji i klimatyzacji…
Jachtostopem na Karaiby
Nie mogąc się z tym faktem pogodzić, wymyśliłem, że zanim moja rzeczywistość będzie ciekawa niczym wirnik wentylatora promieniowego, zrobię coś szalonego. Kilka tygodni wcześniej, dosyć przypadkiem obejrzałem film na YouTube. Opowiadał o jachtostopie. Hmmm… To jest to!
Tuż po obronie pojawiłem się na Gibraltarze z nadzieją, że przepłynę w ten sposób Atlantyk. Wyszedłem z samochodu i stałem jak kołek przed wejściem do miejscowej mariny. Byłem speszony. Bo jak nie być? Przecież nigdy wcześniej nawet nie stałem na jachcie… Niecałe 5 minut później usłyszałem „Cześć! Jesteś jachtostopowiczem?”. Zdanie wypowiedziane przez nowozelandzkiego kapitana było początkiem tej podróży.
Żeglowałem na Kanary! Wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, zacząłem się uczyć morskiego fachu. Dalej była seria wzlotów i upadków. Spałem z bezdomnymi, przepłynąłem Atlantyk i przez dwa miesiące żeglowałem po karaibskich wyspach na jachcie, który kumpel dostał pod opiekę, podczas nieobecności jego właścicieli. Wtedy zadurzyłem się w takim stylu życia. Jakiś czas później trafiłem na Brytyjskie Wyspy Dziewicze, skąd wyprosił mnie miejscowy Urząd Imigracyjny. Tak naprawdę, to usłyszałem od wielkiej murzynki: Jutro ma Cię tu nie być!. Poleciałem więc na niedalekie Sint Maarten, wydając przy okazji wszystkie pieniądze na bilet. Stanąłem w obliczu pilnej potrzeby zarobienia jakiejkolwiek kasy. W tej chwili desperacji uratowała mnie dorywcza praca na jachcie u pewnego starego Anglika.
Poszukiwania pracy
Odkułem się dosyć szybko i wróciłem jachtostopem do Europy. Rejsy oceaniczne mają to do siebie, że człowiek ma bardzo dużo czasu na myślenie. Wiecie, te leniwie ciągnące się godziny na wachtach. Wtedy zastanawiałem się jak wrócić do normalnego życia. Praca w wyuczonym zawodzie nie była zbyt kuszącą opcją. Jednak chciałem uniknąć sytuacji, gdy w lodówce nie znajdę nic oprócz świeżego gruzu. Wpadłem na genialny pomysł! Nie będę wracać do szarej rzeczywistości. Zamiast tego znajdę robotę na morzu!
Pobyt w Polsce to było właściwie przepakowanie plecaka. Zrobiłem też swoje pierwsze kursy żeglarskie i zdobyłem podstawowe papiery, wymagane przez niemal wszystkich pracodawców. Wyruszyłem w drugą wyprawę na Karaiby. Tym razem paradoksalnie było o wiele trudniej i los, co chwilę rzucał mi kłody pod nogi. Niby spokojnie przeprawiłem się na drugą stronę oceanu, ale potem rozładowały się baterie zasilające mojego farta.
Gdzie opłaca się pracować?
Największym problemem była zmiana statusu jachtostopowicza na gościa, który faktycznie szuka pracy. Po prostu wszyscy chętnie widzieli mnie na pokładzie, ale nikt nie chciał płacić. Próbowałem się dostać na Sint Maarten, bo ta wyspa jest miejscem, gdzie swoją bazę na Karaibach mają luksusowe i duże jachty. A przynajmniej tak było przed huraganem Irma. Dlaczego luksusowe? To jest właśnie gałąź jachtingu, w której najłatwiej znaleźć pracę. Zwłaszcza osobie bez większego doświadczenia, jaką byłem ja. Na małych łódkach zarabia właściwie tylko kapitan, a większe jednostki zatrudniają też deckhandów, szefów kuchni, mechaników czy stewardessy.
Jak na złość nie mogłem tam dopłynąć. Kasy nie było już wcale, więc przez kilka tygodni tułałem się po różnych wyspach na Małych Antylach w zamian za pomoc przy łódce. Przy tym ani trochę nie zbliżałem się do celu. Aż w końcu usłyszałem z ust ówczesnego kapitana, że mogę dalej pracować za darmo albo mam spadać. Wybrałem drugą opcję i odciąłem się wreszcie od jachtostopu. Szybko zarobiłem na bilet i doleciałem, tam gdzie planowałem.
Daywork
Na Sint Maarten zacząłem łapać kolejne fuchy. W jachtingu nazywa się to daywork i jest to w skrócie, taka jednodniowa praca na jachcie. Oczywiście jeśli jesteś dobry, to będą Cię zatrudniać często i na dłużej. Ja w ciągu trzech miesięcy pracowałem głównie na trzech jachtach. Czasem były to dwa tygodnie, a czasem sześć. Dayworking pozwala się utrzymać i jest najlepszym sposobem na zdobycie doświadczenia i wyrobienie kontaktów ułatwiających znalezienie roboty. Na morzu wciąż ceni się bardziej bezpośredni kontakt i rozmowę, niż wieloetapowe procesy rekrutacyjne.
Mój przykład tylko to potwierdza. Na Martynice zrodził się spontaniczny pomysł wypadu na żeberka do pobliskiego miasteczka. Obok mnie siedział Paweł Jasica, kapitan polskiego jachtu Ocean View. Trochę pogadaliśmy. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilkukrotnie w różnych miejscach, a na Sint Maarten nawet krótko dla niego pracowałem. Miesiąc później zaproponował mi wspólny rejs przez Atlantyk z opcją pozostania na dłużej, jeśli się sprawdzę. Udało się i w ten sposób zostałem deckhandem na katamaranie Ocean View.
Praca na jachcie
Wchodząc na profile w mediach społecznościowych, należące do osób pracujących na morzu można zobaczyć piękne zdjęcia. Odległe wyspy, plaże pod palmami, szczyty wulkanów, dżungla, delfiny i wieloryby powodują mylne wrażenie o tego rodzaju życiu. Robota marzeń! Wielu tak myśli. Nie twierdzę, że to kłamstwo, ale pamiętajcie; to przede wszystkim obowiązki. To co widzicie na fejsie, jest tylko kusząco wyglądającym wierzchołkiem góry lodowej. Pozostałe 90% to nie często pokazywana praca. Zwłaszcza jeśli łódka robi dużo czarterów i sporo się przemieszcza.
Pomimo niewielkiej ilości czasu poza jachtem, faktycznie jest szansa sporo zwiedzić. Ja miałem nieziemskiego farta, bo trafiłem na właściciela i kapitana, którzy mi to umożliwili. Na Ocean View zobaczyłem kawałek Europy, odkryłem nowe miejsca na Karaibach, ale to rejs na Pacyfik był tą przysłowiową (przynajmniej według Tomka Hajty) truskawką na torcie.
Już po drodze zaliczyliśmy wizytę u Indian Guna na San Blas, przeprawę przez Kanał Panamski. A dalej był kosmos. Podziwialiśmy te wszystkie zwierzaki z Galapagos, pływaliśmy z mantami na Markizach, zaliczyliśmy nurkowanie z setką (to nie żart!) polujących rekinów na Tuamotu, by wreszcie osiągnąć Wyspy Towarzystwa (tam, gdzie Tahiti i Bora-Bora). Wszystko dzięki uprzejmości szefa, bo tak naprawdę, to mogliśmy płynąć bezpośrednio z Panamy na Tahiti i nie zobaczyć nic. Dlatego też nie nastawiałbym się na zwiedzanie w czasie pracy, bo nie każdy ma tyle szczęścia i fajnych ludzi koło siebie. Za to w czasie urlopu i zdarzających się sporadycznie dni wolnych korzysta się z faktu przebywania w ciekawych miejscach.
Obowiązki załogi
Samą pracę możemy podzielić na trzy okresy. Pierwszym są deliwerki. Czyli transport jachtu w różne rejony świata. Taką przykładową deliwerką jest rejs przez Atlantyk, gdy płyniemy z Europy na Karaiby, żeby spędzić zimę w tropikach. Kapitan i jego załoga dbają o bezpieczne przeprowadzenie jednostki na drugą stronę oceanu. Drugim są czartery. Wtedy przyjeżdżają klienci, których obwozi się po najpiękniejszych miejscach. Dbając przy okazji o to, żeby niczego im nie zabrakło. W końcu po to mamy luksusowe jachty. Jest to najtrudniejsza część roboty, bo spędza się z gośćmi 24 godziny na dobę. I tak przez tydzień lub dwa. Ostatnim okresem są prace stoczniowe. Ten czas przeznacza się na przeprowadzenie koniecznych remontów, zaimplementowanie usprawnień i wszelką konserwację, którą ciężko jest przeprowadzić na pełnym morzu lub z gośćmi na pokładzie.
Ja na Ocean View byłem deckhandem. Czyli takim gościem w rodzaju przynieś, podaj, pozamiataj. Na język polski można przetłumaczyć to słowo jako marynarz. Choć nikt tak nie mówi. Pracowałem z kapitanem perfekcjonistą. Zresztą Paweł jest dobrze znany ze swoich wysokich standardów w każdym aspekcie łódkowego życia. Co to oznaczało dla mnie? Ano tylko jedno. Nie będzie łatwo. W skali trudności, gdzie 0 to bułka z masłem, a 10 oznacza przeje…. mocno przewalone było to jakieś 12,5.
I teraz trochę brutalnej prawdy. Zdecydowaną większość czasu deckhand spędza na sprzątaniu, myciu i wszelkiego rodzaju polerowaniu. Ja się śmiałem, że jestem takim konserwatorem powierzchni lśniących. Co niewiele mijało się z prawdą, biorąc pod uwagę czas jaki spędziłem polerując wszechobecną stal nierdzewną. A ta wbrew nazwie, rdzewieje dosyć szybko, jeśli nie poświęcić jej odpowiedniej uwagi.
Nie znaczy to, że praca na jachcie nie ma jasnych stron. Moim ulubionym zajęciem była jazda wypasioną motorówką. I nie ważne czy jechałem odwieźć kogoś na ląd, do sklepu czy wyrzucić śmieci. Frajda za każdym razem była taka sama. Oczywiście deckhand pomaga też przy manewrach portowych oraz na pełnym morzu. Traktowałem to, jako bardzo dobrą praktykę żeglarską.
Praca na jachcie – zalety
Tych pozytywów jest oczywiście więcej. Takim największym jest możliwość dotarcia do tych wszystkich magicznych miejsc. Mimo ograniczonego czasu na zwiedzanie i tak warto było je zobaczyć. Nie mówiąc już o cenach biletów lotniczych, których nie musiałem kupować. Dla mnie był to główny argument przemawiający za podjęciem tej pracy.
Jak już dotarliśmy do pieniędzy, to zarobki też niewątpliwie muszę dodać do zalet. Praca na jachcie to zajęcie dosyć dobrze płatne. A w połączeniu z brakiem wydatków, ponieważ mamy gdzie spać i co jeść. Pozwala na odłożenie całkiem niezłej sumki. Dodatkowo przy robieniu czarterów dochodzą do tego wszystkiego napiwki. Spokojnie wystarczają na przyjemności typu nurkowanie czy drinki na tarasach widokowych wieżowców w Panama City. Kupiłem za nie aparat i komputer, a pensji w ogóle nie dotykałem.
Nie sposób zapomnieć o samej nauce żeglarskiego fachu. Kapitanami na takich jachtach są zawodowcy, spędzający większość życia na morzu. Mogą podzielić się swoją wiedzą praktyczną, której nie poznaje się na żadnych żeglarskich kursach. Podczas 16 miesięcy pracy na Ocean View zrobiliśmy ponad 10 000 mil morskich. W warunkach od kompletnej ciszy, do ciężkiego sztormu. Widząc to wszystko zdałem sobie sprawę jak wiele jest jeszcze nauki przede mną.
Życie na morzu jest całkiem zdrowe. Kilka godzin lekkiej pracy fizycznej każdego dnia można traktować jako lekki trening. Co jeszcze ważniejsze, jedzenie jest zdrowe i smaczne. Przeważnie w załodze jest profesjonalny szef kuchni, który rozpieści nawet najbardziej wybredne podniebienie.
Praca na jachcie – wady
Oczywiście nie wszystko jest cukierkowe. Jedną z ciemnych stron tej pracy jest spędzanie zdecydowanej większości czasu na pokładzie. Podczas deliwerek i czarterów nie masz możliwości opuszczenia jachtu w ogóle. Prowadzi to do sytuacji, gdzie masz czas wolny, ale jedyną opcją relaksu jest książka lub film w swojej kabinie. Dochodzi jeszcze mieszkanie z kapitanem, który jest jednocześnie twoim szefem. I jaki fajny by nie był; szef to jednak szef. Przez te dwa czynniki ciężko jest się odciąć od pracy. Do tego stopnia, że ja podczas wolnego wolałem nie widzieć żadnego masztu w okolicy.
Wiele dni na morzu i tysiące przepłyniętych mil w ciągu roku staje się naszą codziennością. Życie lądowe jednak płynie dalej. Trzeba się liczyć z powrotem do nieco innej rzeczywistości, niż ta przed wyjazdem. Nie mówię, że kontakt z bliskimi jest niemożliwy, bo przy dzisiejszej technologii nie ma problemu z wysłaniem sms ze środka oceanu. Można pogadać, jest nawet Internet. Choć to już nie będzie tania zabawa. Ja wróciłem na dłużej po trzech latach. Przegapiłem w tym czasie sporo ślubów, chrztów i parapetówek , a cały ten powrót był szokiem. Człowiek miał mnóstwo przygód i nawet nie zauważył upływu czasu. A inni wtedy nie czekali i także przeżywali swoje wielkie i gorsze chwile. Na szczęście rodzina mnie nie wydziedziczyła, a i kilkoro przyjaciół się ostało.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, co znaczy samotność. Egzystowanie w małej załodze (są oczywiście też wieloosobowe, to zależy od wielkości jednostki) nie jest łatwe. W połączeniu z tym brakiem totalnego odcięcia się od roboty, nasilające się poczucie samotności było problemem, którego totalnie się nie spodziewałem. W końcu stało się jednym z głównych powodów, dla których zdecydowałem się zrobić przerwę od wody. Zakończyłem pracę i to zdecydowanie wcześniej, niż początkowo planowałem.
Czy było warto?
Praca na jachcie jest niecodziennym doświadczeniem. Dla mnie pobyt na Ocean View był taką szkołą życia. Prowadzoną przez nietuzinkowych nauczycieli. Możliwością przebywania z ludźmi, którzy wiele w życiu osiągnęli. Praca z kapitanem do łatwych nie należała. Jednak właśnie dzięki temu ciągłemu kontaktowi, nauczyłem się sporo. I nie chodzi nawet o żeglarstwo. Najcenniejsze były prawdy… nazwałbym je życiowymi. Pokazał mi, że wytrwałe dążenie do celu przynosi efekty. Chociaż przeważnie za niespodziewanym sukcesem stoi 25 lat pracy. A bycie członkiem najlepszego jachtu czarterowego pod polską banderą po prostu napawało dumą.
Kiedy wyruszałem na wyprawę jachtostopem miałem niewiele. Po drodze dwa razy lądowałem bezdomny i zupełnie bez kasy. Dzięki tej pracy, wracając do domu przywiozłem ze sobą oszczędności. Teraz nie muszę się martwić i na pewno daję to pewien spokój, podczas planowania najbliższej przyszłości. Przywiozłem ze sobą też wiele kontaktów, a kilka z nich na pewno zaowocuje ciekawymi projektami. Nawet te złe doświadczenia były wartościowe. Człowiek naprawdę zaczyna doceniać wiele prostych rzeczy. Zdaje sobie sprawę, że życie w tropikalnych rajach pod palmami ma swoje minusy, a brudne miasta wcale nie są, aż takie złe.
To nasze przebywanie w świecie jest swego rodzaju sztuką wyboru, gdzie każdy próbuje odnaleźć swoje miejsce. Ja nie wiem jeszcze do czego decyzje podjęte 3 lata temu mnie doprowadzą. Jednak z pewnością był to najlepszy, najciekawszy i najowocniejszy okres od dnia moich narodzin. Szczerze polecam wszystkim tym, którzy są niepewni tego, czy bezpieczna ścieżka była właściwym wyborem. Bo morze pozwala spojrzeć na wszystko z dużego dystansu. A ja jestem przekonany, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że takie życie nie jest dla każdego.
I tak, jak pisałem we wstępie. Ten wpis jest pierwszym z serii. Opowiem wkrótce jak taką pracę znaleźć, czy trzeba mieć doświadczenie żeglarskie oraz ile można na tym zarobić. Napiszcie w komentarzach o czym jeszcze chcielibyście usłyszeć.